Opis
Znałem ich od dzieciństwa z widzenia. Mijałem na spacerach z dziadkami czy podczas wyjść do miasta z mamą. Towarzyszyli mi, choć nasze spotkania nie były wtedy zbyt częste. Tak naprawdę zyskały na intensywności dopiero później. Wtedy, gdy byłem już nastolatkiem. Wówczas mogłem samodzielnie eksplorować odleglejsze rejony Łodzi. Tak też czyniłem i chętnie wypuszczałem się na te miejskie peregrynacje. I od tego momentu widywaliśmy się częściej. Zdecydowanie częściej. Czułem, jak na mnie zerkali. Zazwyczaj z murów. Z tynków ogrodzeń, kamienic i bloków, ale także ze ścian pawilonów i kiosków. Rzadziej z elewacji budynków szkół czy innych instytucji. Czasem zaś znowu spoglądali z wlepek – tych małych naklejek w windach, klatkach schodowych czy komunikacji miejskiej. Szczególnie w autobusach i tramwajach byli bardzo blisko. Tuż obok. Patrzyli na mnie, gdy trzymałem się poręczy. Z tych niewielkich kolorowych skrawków krzyczały napisy: ŁKS JUDE! ŻYDZEW!
Z kolei z rysunku na tyłach kiosku z gazetami zerkał mi w oczy stryczek z namazanym sprayem napisem ŁKS (Łódzki Klub Sportowy) i gwiazdą Dawida obok. Tak było w dzielnicach opanowanych przez widzewiaków, czyli tych mieszkających po wschodniej stronie Łodzi. Jak Dąbrowa, Zarzew i oczywiście Widzew z przyległościami, czyli Andrespol, Brzeziny, Nowosolna i dziesiątki innych okolicznych miasteczek i wiosek. To nie była tajemnica. Znaczne zaplecze kibicowskie klubu sportowego RTS (Robotniczego Towarzystwa Sportowego) Widzew stanowił młodociany narybek z terenów okalających Łódź.
Natomiast gdy się zapuściło w zachodnią część miasta, czyli na Bałuty, Koziny czy Retkinię, było odwrotnie. Tam wstępowało się do królestwa ŁKS-u. Tutaj mieli przegrane wszyscy, którzy byli fanami znienawidzonego Widzewa. Na ścianach kamienic, dajmy na to takiej ulicy Limanowskiego i jej okolic, można było spotkać bogactwo wyznań. Żydzi bici na Bałutach, Widzew parchy, ewentualnie RTS wpisane w gwiazdę Dawida czy też rysunek czerwono-biało-czerwonej (to były barwy Widzewa) buźki z pejsami. Co ciekawe, ich autorzy sami często zamieszkiwali tereny dawnego żydowskiego getta. Najwidoczniej jednak nie mieli świadomości tego faktu. Albo też – co jest równie prawdopodobne – wiedzieli o tym, ale im ta przeszłość w owych wyznaniach nie przeszkadzała. Zresztą, dla porządku trzeba dodać, że te antysemickie napisy i malunki można spotkać do dziś dnia. Bo nadal są ci, którzy je z zapamiętaniem tworzą…
Oczywiście takie artefakty pojawiły się też w innych częściach miasta. Ta fala rozlewała się po całej aglomeracji i przybierała formę adekwatną do aktualnej siły piłkarskich sympatii oraz strachu i nienawiści, które tliły się w trzewiach ich autorów. Były też newralgiczne miejsca, gdzie wówczas przebiegała umowna granica stref wpływów. Jak na przykład wzdłuż popularnej ulicy Kilińskiego, czyli osi miasta biegnącej z północy na południe. Tam – przynajmniej teoretycznie – po jednej stronie żyli kibice RTS-u, a po drugiej ŁKS-u. Tutaj walka trwała całą dobę. Co w dzień widzewiacy namalowali na ścianie, to w nocy ełkaesiacy zamalowali lub też odwrotnie. Na tynkach tamtejszych budynków były więc miejsca, gdzie spod kolejnych pokładów farby wyglądały – jedna przez drugą – dziesiątki, jeśli nie setki haseł fanów dwóch zwalczających się klubów piłkarskich. Tam też, pod warstwami tych systematycznie nakładanych chemikaliów, ukrywali się Żydzi. Wszyscy, których zdołała powołać do istnienia wyobraźnia kibicowskiej braci.
To była walka bez ofiar. Ale tylko pozornie. Bo razem z nią przez miasto przetaczała się fala przemocy. Bijatyki, naloty na konkretne ulice czy rejony dzielnic przeciwnika, wreszcie słynne ustawki – z góry zaplanowane bijatyki pomiędzy fanami wrogich drużyn. Zazwyczaj kończyło się pobiciami, ale w sporadycznych wypadkach rany były tak poważne, że poszkodowani zostawali kalekami lub – w skrajnych przypadkach – nawet umierali. Jak 24-letni łodzianin, kibic Widzewa. Ofiara śmiertelnego pobicia podczas ustawki w styczniu 2011 roku. Na pogrzeb którego zeszły się tłumy kibiców z całego miasta, a policja zmobilizowała wszystkie siły, obawiając się rewanżu. Ale nic takiego nie nastąpiło.
Każda dzielnica, a nawet rejon ulic zamieszkiwany przez kibiców danej drużyny miał swoją grupkę kiboli. Dla nich wycieczki na stronę przeciwnika i dokonanie tam spustoszeń były powodem do dumy. Potem, na przykład w drodze na mecz, mogli się pochwalić przed kolegami swoimi dokonaniami. Bicie, dręczenie, zniszczenia, rozbój. To był chleb powszedni tego miasta. Każdy pretekst, by okazać swoją dominację nad parchami, był dobry. Ot, wystarczyło nawet niewinnie kluczami przejechać po lakierze aut zaparkowanych wzdłuż znienawidzonej ulicy albo wypisać na masce jakiegoś pojazdu nazwę ukochanego klubu czy wyrysować gwiazdę Dawida. Pomysłowość twórców była nieograniczona. Aż problem w mieście stał się na tyle nabrzmiały, że w końcu w łódzkiej komendzie policji zdecydowano, by utworzyć wydział do walki z przestępczością pseudokibiców. […]